czwartek, 27 września 2012

Indie 2012 - Wycieczka 4. - Rishikesh


15.09.2012
Dotarliśmy jak zwykle nad ranem. Wszystko pozamykane, cicho, spokojnie. Kilka osób krząta się sprzątając. Piękne miejsce, znów kręte uliczki, w górę i w dół. I oczywiście wszędzie krowy, Rishikesh jest pełen krów. Chodzą jak chcą, gdzie chcą i załatwiają swoje potrzeby obok Ciebie.



Miejscowość ta jest skupiskiem miejsc, w których można uprawiać joge, medytować, zgłębiać tajniki ajurwedy i masażu. Można wyraźnie odczuć iż to miejsce uduchowione, spirytualne.




Rishikesh usytuowany jest nad rzeką Ganga, jest ona rwąca i szeroka. Nad Gangą położone są mosty łączące części miasta ze sobą. Pomimo tego, że most wyglądana na stabilny, zrobiony z betonu to chodząc po nim czuje się kołysanie. Małpy upodobały sobie to miejsce na siedzenie oraz konsumowanie popcornu i innych rzeczy, które dostają od  ludzi.




Caly dzień przeznaczyliśmy głównie na zwiedzanie, oglądanie wszelkich świątyń, shopping i oczywiście jedzenie. Lokalne sklepiki są niesamowicie wyposażone w produkty nepalskie, drewniane zabawki, skrzynki etc. Kamienie i kryształy !



Już zapewne do znudzenia powtarzam, że jedzenie pyszne, no ale taka prawda. Omlety, chapati i paneer z sosami. Za to niestety chai niedobry. Jakis za mało mleczny, bez przypraw. To nie to. Za to po raz kolejny spróbowałam czegoś po raz pierwszy. Tym razem lemoniada z ulicy. Woda niewiadomego pochodzenia, cukier, świeżo wyciśnięta limonka i masala <3 słonawo kwaśne, cudownie orzeźwiające!


Podczas wieczornego shoppingu spotkaliśmy znajomego Radwy, który mieszka w Delhi. Oh, jaki ten świat mały! Doprawdyż mała wioska. Wieczorem świętowaliśmy urodziny jednej z dziewczyn. Małe zamieszanie w knajpie - nigdy nie zaszkodzi. Bylismy również swiadkiem ceremonii 'świateł', która odbywa sie codziennie o 6 wieczorem. Śpiewy, zapalanie świeczek i celebracja. Z powodu dużego skupienia świątyń w Rishakesh bardzo często słychać śpiewy dobiegające to z jednej to z drugiej światyni. Wniosły nastrój i duchowość do wyznaczniki tego miasta.
Eh i oczywiście miałyśmy udać się na medytację, gdzie jak nie w Indiach ? No cóż, jedzenie wygrało z medytacją. Pieprzony hedonizm.
Dzień nasz zakończył sie pięknym intensywnym deszczem i brakiem parasoli. Przemoczeni totalnie, brodzący w wodzie pełnej krowich odchodów olaliśmy wszystko i biegaliśmy po ulicach próbując śpiewać hinduskie piosenki i zrobiliśmy rundkę po moście. Zabawa udana, ale kilka osób przypłaciło to katarem, szczególnie panowie, którzy zdecydowali się ściągnąć koszulki.

16.09.2012

Zebrałyśmy się wcześnie, by zdążyć na porannego/południowego busa, ponieważ w poniedziałek mamy zacząć pracę w Patiali. Dotarłyśmy na dworzec w Rishakesh o 10 a busa mamy dopiero 12. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że znów zaczęło padać... Głodne zaczęłyśmy szukać jakiejś restauracji, co prawda w około pełno jest zawsze mini barów, gdzie panowie robią chapati i serwują to z jakimiś sosami, a całe gotowanie odbywa się na jednym czy dwóch palnikach na dworze, ale chciałyśmy coś 'bezpiecznego.' Oczywiście okazało się, że w okolicy nie ma nic takiego. Zdecydowałyśmy więc zaryzykować (ja chętnie, Radwa nie bardzo). Podchodzimy do jednego z pytaniem co ma. 'Chapati' i coś tam po hindusku. Nie rozumiem, więc proszę 'can you show me what you have here?' . Zaprzeczające gesty i olewka. Jak tak to spadaj ciulu i idziemy dalej. Kolejna miejscówka, wchodzimy pod wiatę, panowie z jednego stolika podrywają się i ustępują nam miejsca. Ooo toż to niespodzianka. Podchodzimy do garnków i ogarniamy co jest. Chapati, jakieś warzywa w sosie. Kilka garnków stoi przykrytych, więc znów 'can you show me what's inside?' Pewnie, nie ma problemu. Tu ryż, tam pikantne curry. No to decyzja. "Twice two chapati with vegetables and curry". Pan sie uśmiecha i daje znak innemu by zaczał robić chapati. Usiadłyśmy i obserwowałyśmy. W międzyczasie pan przyniósł nam wode w kubkach, delikatnie podziękowałyśmy wiedząc, że to kranówa. Po krótkiej chwili otrzymałyśmy jedzenie. Gratis ogórek.
Cóż mogę rzecz. Pyszne. Warzywka pikantne, marchewka, groszek, jakies inne zielone. Curry jeszcze bardziej pikantne. Podczas konsumpcji pan zaproponował piklowane mango. Żartujesz? Oczywiście, że chcemy!

Porcja może nie wygląda okazale, ale jest sycąca. Szczęśliwe, najedzone zastanawiałyśmy się ile zapłacimy. Czy bedzie chciał zarobić na 'turystkach'. Doszłysmy do wniosku, ze wiecej niz 50 rupii na głowe nie damy. Jaki miło było się dowiedzieć, ze całość wyniosła 20 na głowe. (Dla uzmysłowienia ceny - 1 dolar to ok. 55 rupii). A tak wyglądała mniej więcej 'kuchnia'.


Po posilku zachciałam slodyczy, więc skoczyłyśmy do stoiska obok, 10 rupii za jedną słodycz. Tym razem wzięłam coś na ksztalt hałwy. Sypiące się i boskie. Zasłodziłam się na amen. Wrócę do domu jako kulka, jestem tego pewna.


Po tym wszystkim znalazłyśmy naszego busa i ruszyłyśmy do domu. Zajeło nam to 9 godzin, jako, że w korkach przestaliśmy jakieś 2 godziny.
Na jednym z postojów znów zaryzykowałam (to chyba moje ulubione słowo tutaj). Po tylu lokalnych posiłkach wyszłam z założenia 'co mnie nie zabije to wzmocni' i zdecydowałam spróbowąc kanapki, którą wszyscy panowie kupowali. 10 rupii za kanapkę z chleba tostowego, w środku ser panner. Po zakupie udajemy sie do drugiego pana, który wrzuca kanapkę do głębokiego oleju i po kilku sekundach wyjmuje. Szału nie ma, ale tutaj wszystko mi smakuje. Jestem totalnie BEZKRYTYCZNA jeśli chodzi o jedzenie.


Przybyłyśmy do domu ok. 20, zrobiłyśmy pranie i zabrałyśmy się do Swastik. W międzyczasie zaczęło lać, cholernie lać, wiec zostałyśmy tam do 1 w nocy. Z powrotem zabrał się z nami Amr, który został na noc. Przegadaliśmy większość nocy, on uczył mnie arabskiego a ja próbowałam polskiego :D
A nasz kochany manager D. nie odpowiada na telefony ani smsy. A potem bedzie na nas, że sobie kpimy z projektu. Eh, eh, co za życie.

czwartek, 20 września 2012

Indie 2012 - Tydzień 3.


13.09.2012
Dzisiejszy dzień przeznaczony był na odpoczynek, posprzątanie domu, szorowanie łazienki. Odwiedziłyśmy również znajomych w Swastik. Wszyscy wybraliśmy sie do Big Bazaar, my po zakupy jedzeniowe, a większość grupy do kina na najnoszy hit bollywodzki - Ek Tha Tiger. Ja zrezygnowałam z tego pomysłu, ponieważ hinduskie filmy pokazywane są tu bez angielskich napisów. Wiadomo, Hindusi wrzucają angielskie słówka, ale to jednak za mało (moim zdaniem) by w pełni czerpać przyjemność z oglądania filmu. Za to soundtrack mogę polecić z czystym sumieniem. Gdziekolwiek jedziemy większą grupą i mamy możliwość wywrzeć presję muzyczną na właścicielach restauracji/knajp zawsze prosimy o 'Mashallah' i 'Saiyaara':



14.09.2012
Piątek był ostatnim dniem Lany w Chandigarze, wiec postanowiłyśmy spędzić go wspólnie. Wspólne śniadanie, wizyta w sectorze 17 (nie ma innej opcji ;)) i pierwsze lody z budki - Softy Corner. Mmm.



Niestety popołudniu musiałyśmy się zbierać, gdyż czekała nas kolejna wycieczka. Tym razem Rishikesh. Miejsce położone znów w Himalajach, ale niżej i cieplejsze niż Manali. Zbiórka o 21 na dworcu, bus o 21.30. Ale, ale, nie wiem jakim cudem pan kierowca uwidził sobie, że ruszy wcześniej. My byliśmy akurat wtedy w drodze w tuk tuku. Reszta grupy, która była na miejscu robiła wszystko by przytrzymać kierowcę na dworcu. W końcu dopadliśmy busa, który był już nieźle wypełniony, więc niestety musieliśmy się jakoś podzielić i siedzieć koło Hindusów. Nie chcę uogólniać, jednak większość z panów podróżujących z nami nie pachniała fiołkami. Na szczęście okna otwarte na oścież pomagały. Co bus to przygoda. Tym razem stanęliśmy w środku nocy z powodu korka. Wąska dróżka, drzewa, lasy dookoła, a tu korek. Na nasze niedowierzanie młody Hindus odpowiedział spokojnie "It's a traffic jam prone area". Mhm, trudno. Większość ludzi zaczęła rozchodzić się w celu zobaczenia końca owego korku, inni za potrzebą. Kilka znajomych weszło na dach busa, gdyż jeden z nas gdzieś daleko zawędrował i nie słyszał naszych okrzyków. Większość wpakowała się z powrotem do busa, jednak 3 osoby zostały na górze. W pewnej chwili kierowca zatrzasnął drzwi, włączył silnik i sruuu! Ruszył. Ups, nasi ludzie są na górze a jeden nie wrócił! Nerwówka "stop, stop, our friends are outside!". Zatrzymaliśmy się na następnym korku. Kierowca zdenerwowany wyleciał z busa. Krzyki, nasz trójka + wcześniejsza zguba wpadają do środka. 2 dziewczyny płaczą. Jedna przerażona tym, że była na dachu pędzącego busa skacżacego po drodze, druga została uderzona przez kierowcę w ramię. Siłą musieliśmy powstrzymywać jednego z chłopaków, który chciał odpłacić kierowcy. Egipcjanie bardzo bronią kobiet, stają zawsze w ich obronie. Jednak racjonalny argument, że to nasz jedyny kierowca i tylko on zna drogę uspokoiły go trochę. Dalsza część jazdy przebiegła już bez większych zakłóceń.

środa, 19 września 2012

Indie 2012 - Wycieczka 3. - Agra i kawałek Delhi


11.09.2012
W naszym domu mieszka nowa dziewczyna - Leny z Peru. Udało nam się przespać kilka godzin a tu Lana wyskakuje z pomysłem, że jedziemy wieczorem do Agry. Lana miała wyjechać tam wcześniej, ale czekała na nas i zmieniła swój plan powrotu. Słodko z jej strony. Tak wiec, ogarnełysmy się, pojechałyśmy do miasta wymienić pieniądze oraz ogarnąc kiedy mamy busa. Zaryzykowałam po raz kolejny - zamówiłam chai na dworcu. Cóż mogę rzec - pycha <3 Okazało się, że o 21 mamy busa do Delhi, stamtąd przesiadka do Agry. I znów łącznie jakies 11 godzin jazdy. Stawiłyśmy się punktualnie, pan kierowca ruszył mniej punktualnie, ale ważne, że ruszył. W czasie jazdy mieliśmy jak zwykle postój w miejscu gdzie można kupić coś do picia, jedzenia. Oczywiście są to same budki lub lekko zadaszone miejscówki. Eh i zaryzykowałam po raz kolejny - kupilam świeżo wyciskany sok z budki. Ananasowy, całkiem niezły, ale bardziej było czuć pomarańcze.


O 2 w nocy znalazłyśmy sie w Delhi. Wyobrażałam sobie, że pojawimy się na dużym,  porządnym dworcu, oh jak ja się myliłam. Miejscem, z którego mieliśmy dalej jechać do Agry była ulica pod estakadą/mostem. Dookoła śpiący ludzie, tuk tuki i kierowcy nawołujący do busów.


Tu umówiłyśmy się z chłopakami, którzy już od kilku dni byli w Delhi i mieli jechać teraz  z nami do Agry. Po małych kłopotach z odnalezieniem się i przetrzymywaniem busa ruszyliśmy do Agry przed 3.

12.09.2012
W Agrze zjawiliśmy się w środę lekko po 7. Wzięliśmy tuk tuk i wylądowaliśmy na uliczce prowadzącej do Taj Mahal. Oczywiście pełno naganiaczy, że pamiątki, że nas poprowadzą i inne takie. Gdy dotarliśmy do bramy głównej przyczepił się Hindus, który pragnął być naszym przewodnikiem. Pokazywał licencje, opowiadał o swoim doświadczeniu, że nikt nas tak nie oprowadzi i nie przekaże tylu informacji. Na to chłopcy odpowiedzieli, że jeden z nich jest pół Hindusem, więc też wie wszystko i nie potrzebujemy przewodnika. Nie było łatwo, ale pozbyliśmy się go.
Ceny dla turystów są powalające. Wstęp do Taj Mahal dla Hindusów wynosi 20 rupii, natomiast dla turystów 750 rupii. WTF ? No właśnie. Za to gratis butelka wody i takie woreczki na buty jak w szpitalach, przynajmniej nie musieliśmy zdejmowac butów.


W końcu przekroczyliśmy bramę, osobista rewizja i znaleźliśmy się w środku terenu, na którym znajduje sie Taj Mahal. Teren ogrodzony z 4 bramami, na każdą stronę świata.


W końcu zobaczyliśmy w oddali Taj Mahal.


Szczerze mówiąc, nie mogłam w to uwierzyć. Serio? Jestem tak blisko? No way. I zaczęło sie pstrykanie fotek. Mieliśmy szczęście, że pojawiliśmy się tak wcześnie, bo nie było jeszcze tlumów, ale żeby stanąć w strategicznym miejscu do pozowania trzeba odczekać swoje. Eh, zachwyty i uśmiechy. Ruszyliśmy w stronę Taj Mahal. 




Przed wejściem do Taj Mahal musieliśmy pstryknąć ostatnie zdjęcia, gdyż w środku robienie zdjęć jest zabronione. Wewnątrz znajdowały się 2 trumny otoczone marmurowym parawanem. Mało do oglądania, ale poczucie, że jest się w jednym z 7 Cudów Świata jest mocne. Niestety nie próbowałam echa, gdyż dowiedziałam się o nim już po wizycie. Po wyjściu z Taj Mahal czas na kolejne sesję, skakanie i inne dziwne rzeczy, które robią tu turyści.



Kolejna decyzja po Agrze to powrót do Delhi i znalezienie lokalnego marketu - Janpath. Póki się dokulalismy busem do miejsca (cholerne korki. Delhi jest rozkopane i zakorkowane jak Katowice, seriously, czułam się prawie jak w domu).



Potem tuk, tuk i kolejne korki. Kierowca nie wiedzial gdzie jedzie, kilka razy pytal o droge. Zabrał nas w 2 miejsca, które okazały się być 'drogimi' miejscami. (Ekhem, no co prawda nie były tak naprawdę drogie, ale takie same rzeczy można kupić na 'bazarze' za połowę ceny). W końcu zdecydowaliśmy, że idziemy coś zjeść, bo jesteśmy głodni i najpierw trzeba cos zjeść, a nie użerać się z kierowcami na głodnego. Po odwiedzeniu Maca (god, forgive me) zaczęliśmy pytac o droge do Janpath. Hallelujah, udało sie, facet wiedział gdzie to i znaleźliśmy sie na miejscu. Mieliśmy tylko lekko ponad godzine bo zamykają o 22. Ciuchy, dodatki, akcesoria, wszystko i napastliwi sprzedający - "Madam, come inside, look. Do you want it ? Do you like it ? It's your size."
Perełka z targowiska: "You like it madam? I have the same pattern but plain". :D

I piękna rozmowa z jednym ze sprzedawców:
- Madam, do you want wallet? Nice wallet, good price.
- Is that leather ?
- Yes madam, pure leather. Do you need a proof, i can show you.
I wyciągnął zapalniczkę podpalając portfel.
- No, that's bad. The animals were killed for the wallet
- Nooo madam! It's synthetic leather!
MAGIC ! Pure leather - Puff - Synthetic leather. Takie rzeczy tylko tutaj.

Mieliśmy za mało czasu na ogarniecie wszystkiego, ale obiecałyśmy sobie, że wrócimy tu za jakieś 2 tyg. na shopping. Busa miałyśmy ok. 21.30 z Kashemere Gate. Znów postój i kolejny sok, tym razem mango. Był cudowny, facet dorzucił rodzynki, kruszone orzechy i kandyzowane owoce. Zmarłam. Po kilku godzinach znalazłyśmy się w blisko naszego domu. Była 2 w nocy, olałyśmy tuk tuki i ruszyłyśmy pieszo. Cudownie było znaleźć się w domu, włączyć AC i wziąć prysznic.

Indie 2012 - Wycieczka 2. - Manali


08.09.2012
Przybycie do Manali zajęło nam trochę czasu, pojawiliśmy się tam dopiero około 6 nad ranem. Wszystko z powodu górskich, wąskich tras oraz cudownych lokalnych busów. Jedną z mniej miłych atrakcji była wizyta w publicznej toalecie podczas jednego z postojów. Eh te indyjskie toalety.


W środku nocy usłyszeliśmy strzał/odgłos jakby bus załapał gumę, ale nic to jechaliśmy dalej z jakieś pół godziny. Potem bus stanął i zarządzili zmianę busa. Zabraliśmy swoje rzeczy i wsiedliśmy do kolejnego busa. Jakie było zdziwienie gdy okazało się, że bus przecieka. Na zewnątrz leje deszcz i wpada nieszczelnymi oknami do środka. Jedyne wyjście - rozłożyć parasol. Tak więc aż do Manali (czyli jakieś 2-3h) siedziałyśmy pod parasolem. 
Manali przywitało nas takim widokiem <3


Na miejscu było mokro i zimno. Cóż, byliśmy w górach. Znaleźliśmy polecaną miejscówkę - guest house Little Italy, wzięliiśmy klucze i położyliśmy się spać. 



Po pobudce wybrałyśmy się na zwiedzanie, nasza część to Old Manali znajdujące się powyżej rzeki i ogólnie lekko wyżej na wzniesieniu. New Manali to centrum z dworcem autobusowym i mnóstwem sklepików i handlarzy. 





Tu też zdecydowałam się pierwsze skosztowanie słodyczy z budki ulicznej. Jedno słowo - amazing.


W końcu należało skonsumować coś konkretnego. Wróciliśmy do Little Italy i skierowaliśmy się do  restauracji, która nas nie rozczarowała, wręcz przeciwnie. 



Menu było tak bogate, że ciężko było coś wybrać. Olałam jedzenie europejskie, chińskie, wszelkie ryże i makarony, pizze i przeszłam do części z jedzeniem indyjskim. Będąc zakochaną w serze Paneer wybrałam danie z nim. Nie wiedziałam co tam jeszcze będzie, ale zamówiłyśmy obowiązkowo do tego chapati i chai. Okazało się, że był to ser w zawiesistym kremowo pomidorowym sosie. Niebo w gębie. Totalnie.



Podczas kolacji zapoznaliśmy się z jednym z pracowników, który cierpliwie znosił nasz zachcianki i spełniał prośby o puszczenie dobrej hinduskiej muzyki. Dodatkowo zrobiliśmy sobie sesję z córką jednego z pracowników.


09.09.2012
Nadeszła niedziela. Wczesna pobudka, o 9 czekał już na nas jeep by zabrać nas w góry na paragliding! Jechaliśmy ponad godzinę podziwiając piękne widoki. 




W końcu pojawiły się śnieżne szczyty.


Teraz czekało nas dotarcie na górę. Wybraliśmy wjazd kolejką, bo za daleko na nogach a jazda na koniach została nam odradzona z powodu takiego, że jest to dość niebezpieczne.Najpierw dotarliśmy do pewnego punktu, potem przeszliśmy przez równinę, by potem 'zejść' w dół. 'Zejść' ponieważ był to raczej zjazd na dupie. Podłoże śliskie, bajoro i mokre rośliny. Nikt nie ocalał, wszyscy byliśmy wysmarowani błotem.



W końcu dotarliśmy do celu naszej wędrówki. Skarpa, z której mieliśmy skakać.



No to siup, przyszła i pora na mnie. Ciężki plecak, zapięcie wszelkich możliwych pasów, przypięcie się do instruktora i biegniemy! Hyc i jesteśmy w powietrzu. Przy pierwszym zrywie w dół mój żołądek przypomniał mi o sobie. Na szczęście było to chwilowe i mogłam rozkoszować się lataniem i podziwianiem widoków.





Gdy już wszyscy ochłonęli zebraliśmy się do domu. Znów jeepem, niestety w połowie drogi musieliśmy wysiąść ponieważ ścieżyna zwana naszą drogą była nieprzejezdna z powodu wypadku, ciężarówka z jakimiś materiałami wywróciła się i czekano na pomoc. Tak więc ruszyliśmy pieszo w cholernym skwarze.



Po powrocie zaszyliśmy się w restauracji pochłaniając kolejne pyszne dania. 
Ciekawostka, Manali jest również znane z łatwej możliwości kupienia haszu, a połowa osob, ktore sie mija wygląda jakby była na chaju. Marijuana rośnie sobie swobodnie jak każda inna roślinka.
Podczas wizyty w jednym sklepie z ciuchami i innymi pamiatkami ogladalam lufki i bonga, gdyż byly strasznie fikuśne. Sprzedawca zauważył to i spytał cicho "do you need something ?" What do you mean ? "Something to smoke ?" Dzyń, dzyń. O tak, poimprowizujmy. Nawiązałam kontakt wzrokowy z Radwą i mówię do sprzedawcy. "yeah we would like to try something, what you have?" "hash, very good." Okazało się, że hasz sprzedawany jest tu w ilości minimum 10 gram, ale "for my new friends" może przeciac na pół i sprzedać po 5 gram. Miej się nie da. 1 gram kosztuje 200 rupii, czyli mniej więcej 4 dolary. Nie znam sie na cenach w Polsce, ale wydaje sie to być bardzo tanie. Nie chciałyśmy bardziej drążyć tematu, więc stwierdziłyśmy, że musimy pogadać z innymi znajomymi, bo może oni tez chcą i jakby co to wrócimy. Czyli obyło się bez kwasu a informacje zdobyte.
Wieczorem większa część grupy ulotniła się do Chandigarhu. Zostałyśmy my z dwoma dziewczynami z Maroka i Omarem z Egiptu.

10.09.2012
Dzień spędzony totalnie leniwie. Dalsze zachwycanie się widokami, powietrzem, atmosferą.


Główną część dnia spędziłyśmy błądząc/eksplorując Nature Park. Towarzyszem naszej wycieczki był uliczny kundel, który chodził za nami krok w krok.





Po spacerze wybrałyśmy się na dworzec sprawdzić, o której mamy busa. 18.30. A do tej pory sporo czasu. Wróciłyśmy do Little Italy, do restauracji i wyłożyłyśmy się na podłodze oglądając filmy bollywodzkie z pracownikami restauracji. Totalny chill. W końcu zebraliśmy się na dworzec i wpakowaliśmy do busa. Ta noc minęła bez większych zakłóceń i byliśmy w domu jak zwykle nad ranem.

Obsługiwane przez usługę Blogger.