15.09.2012
Dotarliśmy jak zwykle nad ranem. Wszystko pozamykane, cicho, spokojnie. Kilka osób krząta się sprzątając. Piękne miejsce, znów kręte uliczki, w górę i w dół. I oczywiście wszędzie krowy, Rishikesh jest pełen krów. Chodzą jak chcą, gdzie chcą i załatwiają swoje potrzeby obok Ciebie.
Miejscowość ta jest skupiskiem miejsc, w których można uprawiać joge, medytować, zgłębiać tajniki ajurwedy i masażu. Można wyraźnie odczuć iż to miejsce uduchowione, spirytualne.
Rishikesh usytuowany jest nad rzeką Ganga, jest ona rwąca i szeroka. Nad Gangą położone są mosty łączące części miasta ze sobą. Pomimo tego, że most wyglądana na stabilny, zrobiony z betonu to chodząc po nim czuje się kołysanie. Małpy upodobały sobie to miejsce na siedzenie oraz konsumowanie popcornu i innych rzeczy, które dostają od ludzi.
Caly dzień przeznaczyliśmy głównie na zwiedzanie, oglądanie wszelkich świątyń, shopping i oczywiście jedzenie. Lokalne sklepiki są niesamowicie wyposażone w produkty nepalskie, drewniane zabawki, skrzynki etc. Kamienie i kryształy !
Już zapewne do znudzenia powtarzam, że jedzenie pyszne, no ale taka prawda. Omlety, chapati i paneer z sosami. Za to niestety chai niedobry. Jakis za mało mleczny, bez przypraw. To nie to. Za to po raz kolejny spróbowałam czegoś po raz pierwszy. Tym razem lemoniada z ulicy. Woda niewiadomego pochodzenia, cukier, świeżo wyciśnięta limonka i masala <3 słonawo kwaśne, cudownie orzeźwiające!
Podczas wieczornego shoppingu spotkaliśmy znajomego Radwy, który mieszka w Delhi. Oh, jaki ten świat mały! Doprawdyż mała wioska. Wieczorem świętowaliśmy urodziny jednej z dziewczyn. Małe zamieszanie w knajpie - nigdy nie zaszkodzi. Bylismy również swiadkiem ceremonii 'świateł', która odbywa sie codziennie o 6 wieczorem. Śpiewy, zapalanie świeczek i celebracja. Z powodu dużego skupienia świątyń w Rishakesh bardzo często słychać śpiewy dobiegające to z jednej to z drugiej światyni. Wniosły nastrój i duchowość do wyznaczniki tego miasta.
Eh i oczywiście miałyśmy udać się na medytację, gdzie jak nie w Indiach ? No cóż, jedzenie wygrało z medytacją. Pieprzony hedonizm.
Dzień nasz zakończył sie pięknym intensywnym deszczem i brakiem parasoli. Przemoczeni totalnie, brodzący w wodzie pełnej krowich odchodów olaliśmy wszystko i biegaliśmy po ulicach próbując śpiewać hinduskie piosenki i zrobiliśmy rundkę po moście. Zabawa udana, ale kilka osób przypłaciło to katarem, szczególnie panowie, którzy zdecydowali się ściągnąć koszulki.
16.09.2012
16.09.2012
Zebrałyśmy się wcześnie, by zdążyć na porannego/południowego busa, ponieważ w poniedziałek mamy zacząć pracę w Patiali. Dotarłyśmy na dworzec w Rishakesh o 10 a busa mamy dopiero 12. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że znów zaczęło padać... Głodne zaczęłyśmy szukać jakiejś restauracji, co prawda w około pełno jest zawsze mini barów, gdzie panowie robią chapati i serwują to z jakimiś sosami, a całe gotowanie odbywa się na jednym czy dwóch palnikach na dworze, ale chciałyśmy coś 'bezpiecznego.' Oczywiście okazało się, że w okolicy nie ma nic takiego. Zdecydowałyśmy więc zaryzykować (ja chętnie, Radwa nie bardzo). Podchodzimy do jednego z pytaniem co ma. 'Chapati' i coś tam po hindusku. Nie rozumiem, więc proszę 'can you show me what you have here?' . Zaprzeczające gesty i olewka. Jak tak to spadaj ciulu i idziemy dalej. Kolejna miejscówka, wchodzimy pod wiatę, panowie z jednego stolika podrywają się i ustępują nam miejsca. Ooo toż to niespodzianka. Podchodzimy do garnków i ogarniamy co jest. Chapati, jakieś warzywa w sosie. Kilka garnków stoi przykrytych, więc znów 'can you show me what's inside?' Pewnie, nie ma problemu. Tu ryż, tam pikantne curry. No to decyzja. "Twice two chapati with vegetables and curry". Pan sie uśmiecha i daje znak innemu by zaczał robić chapati. Usiadłyśmy i obserwowałyśmy. W międzyczasie pan przyniósł nam wode w kubkach, delikatnie podziękowałyśmy wiedząc, że to kranówa. Po krótkiej chwili otrzymałyśmy jedzenie. Gratis ogórek.
Cóż mogę rzecz. Pyszne. Warzywka pikantne, marchewka, groszek, jakies inne zielone. Curry jeszcze bardziej pikantne. Podczas konsumpcji pan zaproponował piklowane mango. Żartujesz? Oczywiście, że chcemy!
Porcja może nie wygląda okazale, ale jest sycąca. Szczęśliwe, najedzone zastanawiałyśmy się ile zapłacimy. Czy bedzie chciał zarobić na 'turystkach'. Doszłysmy do wniosku, ze wiecej niz 50 rupii na głowe nie damy. Jaki miło było się dowiedzieć, ze całość wyniosła 20 na głowe. (Dla uzmysłowienia ceny - 1 dolar to ok. 55 rupii). A tak wyglądała mniej więcej 'kuchnia'.
Po posilku zachciałam slodyczy, więc skoczyłyśmy do stoiska obok, 10 rupii za jedną słodycz. Tym razem wzięłam coś na ksztalt hałwy. Sypiące się i boskie. Zasłodziłam się na amen. Wrócę do domu jako kulka, jestem tego pewna.
Po tym wszystkim znalazłyśmy naszego busa i ruszyłyśmy do domu. Zajeło nam to 9 godzin, jako, że w korkach przestaliśmy jakieś 2 godziny.
Na jednym z postojów znów zaryzykowałam (to chyba moje ulubione słowo tutaj). Po tylu lokalnych posiłkach wyszłam z założenia 'co mnie nie zabije to wzmocni' i zdecydowałam spróbowąc kanapki, którą wszyscy panowie kupowali. 10 rupii za kanapkę z chleba tostowego, w środku ser panner. Po zakupie udajemy sie do drugiego pana, który wrzuca kanapkę do głębokiego oleju i po kilku sekundach wyjmuje. Szału nie ma, ale tutaj wszystko mi smakuje. Jestem totalnie BEZKRYTYCZNA jeśli chodzi o jedzenie.
Przybyłyśmy do domu ok. 20, zrobiłyśmy pranie i zabrałyśmy się do Swastik. W międzyczasie zaczęło lać, cholernie lać, wiec zostałyśmy tam do 1 w nocy. Z powrotem zabrał się z nami Amr, który został na noc. Przegadaliśmy większość nocy, on uczył mnie arabskiego a ja próbowałam polskiego :D
A nasz kochany manager D. nie odpowiada na telefony ani smsy. A potem bedzie na nas, że sobie kpimy z projektu. Eh, eh, co za życie.